Lubię ten moment w ciągu dnia, kiedy nic nas już nie goni a czas jakby trochę zwalnia. Można wtedy spokojnie pokręcić się po domu, trochę bez celu, nastawić wodę na herbatę i o niej zapomnieć, nastawić jeszcze raz - tym razem wyciągając już duży kubek i zostawiając go na blacie. Woda wrze kolejny raz ale zanim znów zakręcę się w kuchni, zdąży przestygnąć. Wtedy decyduję się na zieloną herbatę albo gotuję wodę jeszcze raz.
Zanim dopiję herbatę do końca mija kilka godzin, ale nie przeszkadza mi to, że jest zimna. Nie jestem fanką szybkiego picia herbaty. Mój P. żartuje, że nigdy jeszcze nie dopiłam herbaty, którą zrobił mi do śniadania. Nie sprzeciwiał się jednak gdy wpadłam na pomysł, żeby w zaproszeniach ślubnych poprosić gości o herbatki zamiast kwiatów. Nasi goście spisali się na medal i teraz możemy cieszyć się przeróżnymi smakami herbat - od minutki po mate z Argentyny.
Jako pierwszą wypróbowałam herbatę nazwaną Green Orange - zielona ale nie tylko z pomarańczami, wśród listków herbaty były też spore kawałki suszonych truskawek. Do naparu dorzuciłam suszone owoce goi i łyżeczkę konfitury pomarańczowo-imbirowej. Pychotka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz